Wspomnienia Ryszarda Szulca z Mechelinek

 

 

Marynarz, rybak i górnik

 

wspomnienia Ryszarda Szulca z Mechelinek

 

 

Najbardziej charakterystyczną i najczęściej fotografowaną łódką w Mechelinkach wydaje się być taka w żółtych i pomarańczowych kolorach, oznaczona na burcie MEC-14. Można ją spotkać unoszącą się na przybrzeżnych wodach Zatoki podczas połowów lub odpoczywającą między kolejnymi połowami na piaszczystej plaży Mechelinek. Na jej wizerunek można natknąć się również na okładkach czasopism i na wielu stronach internetowych.

Na zdjęciu: „Perełka” na plaży w Mechelinkach po powrocie z połowu
W dniu 23 października 2011 r., podczas spaceru wzdłuż plaży w Mechelinkach, miałem szczęście, bo stała na brzegu, a na niej byli… rybacy, którzy zajmowali się wybieraniem ryb z sieci i segregowaniem popołudniowego połowu. Podszedłem do nich i spytałem, czy mogę zrobić im zdjęcie. Uzyskawszy od rybaków życzliwą     odpowiedź

obfotografowałem ich i łódkę ze wszystkich stron. A było co uwieczniać – pogoda sprzyjała, piękna okolica, piękna łódź, rybacy w roboczych kombinezonach, na dnie łodzi sieć pełna ryb. Z krótkiej rozmowy dowiedziałem się, że jeden z rybaków, Pan Ryszard Szulc z Mechelinek – właściciel łodzi nazywanej przez jego wnuczka Jakuba „Perełką”, podtrzymuje tradycje rybołówstwa przybrzeżnego, które trwają w jego rodzinie od wielu pokoleń. Pan Ryszard zgodził się opowiedzieć o sobie i swojej rodzinie, ilustrując to zdjęciami z rodzinnego albumu.

Tydzień później, w pięknym nowym domu Pana Ryszarda i jego żony Barbary, położonym tuż przy plaży w Mechelinkach, odbyliśmy krótką rozmowę:

 

W jaki sposób pana życie było i jest związane z morzem i Mechelinkami?

Urodziłem się w Mechelinkach w 1950 roku i tu spędziłem swoje dzieciństwo z siostrą Jolantą (Jola) i trzema braćmi: Markiem, Januszem i najmłodszym, ś.p. Antonim (Tolek).

Na zdjęciu: Ryszard Szulc z rodzicami, żoną Basią, siostrą  Jolą i bratem Tolkiem

Na dłużej wyjechałem stąd pierwszy raz na rok, do internatu w Pucku, w wieku 14 lat i później dopiero w wieku 22 lat, gdy zostałem powołany do odbycia służby wojskowej. Po dwóch latach wróciłem do Mechelinek i ożeniłem się z Basią, z którą mieszkaliśmy na Obłużu i w Janowie. Po ponad dwudziestu latach wróciliśmy na stałe do Mechelinek, aby zamieszkać na brzegu morza. Początkowo, po wojsku łowiłem z ojcem, a później przez jakiś czas pracowałem w Dalmorze. W tamtych czasach przyjeżdżałem często do Mechelinek, bo mieszkał tu mój ojciec i stale zajmował się rybołówstwem przybrzeżnym. Miałem też taką pracę, że przez 14 dni pracowałem i następnie miałem 14 dni wolnego. Pływałem wówczas w Petrobalticu na holownikach, a mając wolne – pracowałem z ojcem na morzu i razem odławialiśmy ryby. Praktycznie zajmowałem się rybołówstwem na pół etatu. Teraz, będąc na emeryturze, dalej pracuję na łodzi, ale już na pełnym etacie.

Od kiedy istnieje tradycja rybacka w Pańskiej rodzinie?

Z tego co mi wiadomo, to mój dziadek po drugiej wojnie światowej miał kuter w Gdyni i łowił ryby między innymi dla wojska. Później przeprowadził się do Mechelinek i miał tu łódkę. Gdy dziadek zmarł, babcia dalej tą łodzią łowiła ryby wynajmując do tego ludzi. Była mężem zaufania tutejszych rybaków i aktywnym członkiem tutejszej maszoperii.

To raczej nietypowa sytuacja, gdy kobieta zajmuje się rybołówstwem?

To było tak nietypowe, że nawet prasa pisała o niej i o tym, jak dźwigała kosze i skrzynki z rybami. Zdjęcie z babcią idącą przez plażę w Mechelinkach dźwigając kosz z rybami, ukazało się w gazecie i było wystawione w muzeum na Helu.

Na zdjęciu: Pani Szulc podczas rozładunku połowu w Mechelinkach

Gdy babcia przeszła na emeryturę, to ojciec przejął od niej rybołówstwo. Ojciec, Antoni, pracował na kutrze w „Jedności Rybackiej” i w „Arce” w sieciarni.

Na zdjęciu: Antoni Szulc (siódmy od lewej, z wystająca  prawą ręką) w sieciarni

Gdy ojciec przeszedł na emeryturę, to przejął całkowicie łódkę od babci i dalej łowił. Następnie, gdy już nie mógł łowić, to ja przejąłem tą przystań i miejsce przy plaży.

Z konieczności, co jakiś czas były budowane nowe łodzie. Gdy dziadek zmarł, to babcia zamówiła w Jastarni łódkę u szkutnika. Później, gdy mój ojciec zmarł, to ja sobie kupiłem nową łódkę. Jedną łodzią nie można było cały czas łowić. One i tak długo były eksploatowane.

Czy sprzęt używany do połowów cały czas był taki sam?

 

Na zdjęciu: Ryszard Szulc z mamą rozplątują sieci w MechelinkachPamiętam, że jeszcze jak byłem dzieckiem, to łódź ojca była z klepek i musiała być smołowana. Mieliśmy też ciężkie bawełniane sieci, które trzeba było rozwieszać na kołkach, suszyć, rozplątywać gdy były rozwieszane i ciągle naprawiać. Takie sieci rozwieszone na kołkach, to był charakterystyczny widok w Mechelinkach. Kiedyś były sznurki i korki przyszywane u góry sieci. Na dole sieci też były sznurki i do nich był przyszywany ołów. Obecne sieci są nylonowe i przez to znacznie mocniejsze i wygodniejsze, jest w nich ołowianka i korlinka. Ołowianka, to ołów zapleciony w paciorki, którego wcale nie widać, a korlinka, to zapleciony korek tworzący tylko zgrubienia w sieci. Teraz łodzi nie trzeba już smołować przed każdym sezonem. Dzięki temu praca rybaka nie jest aż tak mozolna i ciężka, jak była kiedyś. Pamiętam też, że jak złapaliśmy szczupaka, to na ławce zaznaczaliśmy który był najdłuższy. A wtedy było tu pełno szczupaków, okoni, węgorzy.

Jak wspomina pan Mechelinki z najdawniejszych lat?

Po wojnie w Mechelinkach była strażnica WOP. Mój dziadek przeprowadził się tu z Gdyni, gdy strażnicę zlikwidowali. W tamtych czasach plaże były bronowane i WOP zastawiał na niej petardy i inne pułapki, bo bali się, żeby ktoś z morza nie przypłynął. Żołnierze chodzili tu i patrolowali jako ochrona pogranicza. Pamiętam, że później strażnica WOP była w szkole w Mostach. Wojsko jeździło tu na koniach. To były lata pięćdziesiąte.
Pamiętam również wielki sztorm w Mechelinkach, gdy woda podchodziła pod domy.

Gdzie uczęszczał Pan do szkoły?

W obecnej szkole podstawowej w Mostach kwaterowali wopiści, więc nasza szkoła mieściła się w trzech innych punktach. Główny punkt był w miejscu, gdzie mieszka Klimczyk, tam gdzie są dwa rozłożyste kasztany koło sklepu. Wówczas w szkole podstawowej było siedem klas. Ostatnie trzy klasy kończyłem już w budynku, w którym jest obecna szkoła, gdyż wopiści się wyprowadzili. W tamtych czasach, jak uczeń narozrabiał, to nauczyciel za uszy wytargał, linijką po palcach dał albo stawiał do kąta – nie to co teraz.
Po skończeniu podstawówki poszedłem do zawodówki do Pucka. Tam chodziłem przez trzy lata do szkoły szkutniczej. Przez pierwszy rok byłem w internacie, a później dojeżdżałem z dworca głównego w Gdyni z peronu piątego pociągiem do Pucka. Do Gdyni jechałem pekaesem z przystanku w Mostach, do którego musiałem dojść jeden kilometr z Mechelinek. Z powrotem wracałem pociągiem z Pucka do Redy, gdzie była przesiadka na pociąg elektryczny do Gdyni. W szkole były zajęcia warsztatowe w porcie, gdzie w wiacie remontowaliśmy jachty, łodzie, szalupy. Remontowaliśmy żaglówki jachtklubu „Zatoka Pucka”. Po szkole pracowałem w dziale szkutniczym Stoczni im Komuny Paryskiej w Gdyni.

Czy okres służby wojskowej stanowił dla Pana najdłuższą rozłąkę z morzem?

Tak. Do wojska poszedłem w roku 1972 w wieku 22 lat, gdy dostałem powołanie do odbycia zasadniczej służby wojskowej. Przez pół roku byłem w szkole podoficerskiej w Dęblinie, skąd poszedłem służyć dalej do Włocławka, gdzie byłem przez półtora roku. Po szkółce byłem w kompanii saperów.

Na zdjęciu:	Ryszard	Szulc

Co robił Pan po odbyciu służby wojskowej?

Z wojska wróciłem do Mechelinek. W 1974 r. ożeniłem się z Basią z Dolnego Pogórza. Poznałem ją w Mechelinkach podczas spotkania u koleżanki, mamy córkę Anię i wnuka Jakuba. Po powrocie z wojska łowiłem z ojcem, ale wkrótce rozpocząłem pracę w Przedsiębiorstwie Połowów Dalekomorskich „Dalmor”.

Mogłem iść do PLO, PŻM, do ratownictwa. A dlaczego wybrałem Dalmor? Myślę, że to ze względu na ryby. Poza tym w Dalmorze cenili takich pracowników jak ja, przychodzących z rybołówstwa. Dostawali doświadczonego pracownika, który potrafił wszystko, co związane z połowem: znał się i na rybach, i na łodziach i na sieciach.

W Dalmorze pływałem w długie rejsy, na przykład 52 dni płynęliśmy na łowisko. Z racji tak długich rejsów niejedne święta spędziłem na statkuj

Jak wypełnialiście sobie czas na kutrze w trakcie tak długich rejsów?

Na zdj'ęciu: Model żaglowca z łba ryby

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

W czasie długich rejsów na łowisko trzeba było pełnić wachtę, ale było też dosyć czasu na spędzanie go w towarzystwie kolegów i na realizowanie takich pasji, jak
szkutnictwo, tyle,
że w miniaturze. Zbudowałem podczas rejsów model galeonu, wykorzystując do tego drewniane pudełka z opakowań.

Do budowania modeli można było wykorzystać również odpady z ryb, budując na przykład statek z łba dorsza. Mam taki model, do budowy którego użyto dolną i górną szczękę, fiszbiny oraz fragment kręgosłupa. Łeb był wygotowany we wrzątku. W czasie pobytu na łowisku nie było już zbyt wiele czasu na pasje i trzeba było zajmować się rybą.

Pracując w Dalmorze miałem okazję łowić naprawdę wielkie ryby. Jak trafił się na przykład ogromny kaszalot, to trudno było sobie odmówić uwiecznienia go na zdjęciu. Mam jedno, na którym widać, że nawet wdrapać się na kaszalota nie było łatwo, taki był ogromny.

 

 

 

 

 

 

 

 

Widziałem u pana wiele odznaczeń „Zasłużony Pracownik Morza”, a wśród nich odznakę „Zasłużony Dla Górnictwa RP” – czy był pan również górnikiem?

W 1980 r. zacząłem pracować w Petrobalticu, w firmie zajmującej się górnictwem. Zacząłem pracować w nim, gdy firma istniała praktycznie tylko na papierze. Kiedy pierwsza platforma przypłynęła z Norwegii, to pracowałem w firmie dopiero pół roku. Wtedy zaczęły się wiercenia próbne, przyszły holowniki. Jeździłem do Szczecina na odbiór holowników od stoczni. Z gotowymi holownikami przypłynęliśmy do Gdańska i wtedy zaczęła się praca polegająca na obsłudze platform, holowaniu. Pływałem na holownikach do Anglii, do Holandii. Byliśmy wyczarterowani i obsługiwaliśmy na Morzu Północnym platformy wiertnicze. Holowaliśmy i przestawialiśmy wieże na miejsca wierceń. Pełniliśmy też dyżury, będąc cały czas w pogotowiu, w razie konieczności udzielenia pomocy komuś na platformie. Brałem też udział w akcjach holowania wież wiertniczych z Azorów na Morze Północne, a także ratowaliśmy ludzi z tonących statków. Przez kilka lat funkcjonowaliśmy w systemie, który polegał na tym, że przez cały rok pracowaliśmy na holownikach zagranicą ( sześć
tygodni na morzu i sześć tygodni odpoczynku), a po roku zastępowała nas inna załoga z kraju, zaś wracaliśmy do domu. W kraju pracowaliśmy w systemie czternaście dni pracy, czternaście dni wolnego. Jeden z holowników, na którym pływałem, miał 70 metrów długości i 40 metrów szerokości. Jednym z nich był holownik, który nazywał się Granit.

 

Czy sądzi Pan, że rybackie tradycje w Pańskiej rodzinie będą dalej podtrzymywane?

Na zdjęciu: Ryszard Szulc  „przekazuje" rodzinne tradycje rybackie wnuczkowi JakubowiOczywiście, że tak. Mam wnuka Jakuba, który jest bardzo zainteresowany rybami, wędkowaniem i rybołówstwem. Od jego najmłodszych lat staram się przekazać mu swoje zamiłowanie do rybołówstwa.

W tej chwili wnuk ma dziesięć lat i na pewno pójdzie w moje ślady. Dzisiaj byliśmy razem na rybach i złapaliśmy sieje, łososie, okonie, śledzie i różne inne. Już nawet nie muszę wnukowi nazywać złowionych ryb, bo sam rozróżnia je bez problemu. Mimo młodego wieku, wystąpił z tego powodu w roli wykładowcy w szkółce żeglarskiej prezentując i opisując ryby, które mu dałem. Swoją znajomością ryb wzbudził podziw i uznanie młodzieży i dorosłych. Zawsze powtarza, że zostanie rybakiem tak jak dziadek, albo pójdzie dalej i będzie ichtiologiem. Nie boję się o tradycję rodzinną.

 

 

 

Na zdjęciu: Państwo Barbara i Ryszard  Szulc z córką Anią i wnuczkiem Jakubem

 

 

 

 

 

 

 

 

Życząc obfitych połowów, dużo szczęścia i radości dla całej rodziny Szulc serdecznie dziękuję za podzielenie się wspomnieniami.

Wspomnienia spisał: Mariusz Szałucho