Wywiad z Panią Ludgardą Ilicką z Pogórza

 

 

 

 

 

II Wojna Światowa na obrzeżach gminy Kosakowo
we wspomnieniach pani Ludgardy Ilickiej

 

Na zdjęciu: Państwo Ludgarda i Stanisław Iliccy
Gdy zaczynała się II Wojna Światowa, pani Lusia miała 6 lat. Urodziła się i wychowała w kaszubskiej rodzinie Plichtów, w której  była jednym z ośmiorga dzieci.  Do dzisiaj jest wierna miejscu swojego dzieciństwa i mieszka na Dolnym Pogórzu, z kaszubska zwanym Jurki lub Irki (od żarnowca rosnącego na pobliskich wzgórzach). Do lat siedemdziesiątych  ta część Pogórza również należała do gminy Kosakowo. Pani Ludgarda Ilicka w dniu 9 października 2011 r. chętnie podzieliła się swoimi wspomnieniami, z których prezentujemy fragmenty dotyczące okresu II Wojny Światowej.

Jak zapamiętała Pani dzień 1 września 1939 roku?
Miałam wtedy 6 lat. To był dzień, jak każdy inny i mama gotowała obiad. Posłała mnie do ogródka po zielone – pietruszkę. Byłam w ogrodzie, gdy nagle mama zaczęła głośno wołać:
– Szybko chodź do domu, bo Gdynię już zaatakowali Niemcy, już słychać strzały.
Chyba nie do końca rozumiałam, co tak naprawdę się dzieje, ale  głos mamy był taki bardzo poważny, więc szybko dokończyłam zrywać zielone i pobiegłam do domu. Pamiętam też, że w ogródku wszystko było dojrzałe, nawet fasolka była już taka do jedzenia.

Czy w czasie II Wojny Światowej chodziła Pani do szkoły?
Oczywiście. Szkoła, do której chodziłam za Niemca była w Pogórzu. Pisaliśmy na takich tabliczkach rysikiem. Mówiło się na niego griffel. Tabliczki miały z jednej strony narysowane kratki do matematyki, a z drugiej były linie do języka. W szkole można było mówić tylko po niemiecku. Dopiero później mieliśmy książki. Prawdziwej torby nie miałam, więc siostra mi uszyła taką z koca. Zawsze miałam obłożone książki i pamiętam, że jak przyszła nauczycielka Niemka, to byłam stawiana za wzór. Bałam się w szkole, bo Niemcy bili nas za różne rzeczy, np. za to, że mówimy po polsku. Potrafili bić po twarzy, pa rękach, a do tego mieli takie półmetrowe kije, grube jak palec. Jak dostałam takim kijem po łapach, to ze strachu przypominałam sobie wszystkie niemieckie słowa i szwargotałam bez zająknięcia.  W domu na ogół mówiliśmy po kaszubsku, a na podwórku – w swojej grupie z koleżankami – rozmawiałyśmy po polsku. Do dzisiaj pamiętam jak co się nazywa po niemiecku. Pamiętam też, jak w czasie lekcji zdarzył się alarm. Nauczycielka nas puściła do domu i my dwa kilometry na nasze osiedle biegliśmy. Musieliśmy przebiec przez batalion niemiecki, który na dole miał baraki i biegł w przeciwnym kierunku na górne Pogórze, bo tu mieli armaty przeciwlotnicze i strzelali do samolotów. Oni nas tylko poganiali:
– Schnell, schnell! – A my przestraszeni jeszcze szybciej biegliśmy do domów.
W szkole pisaliśmy dyktanda po niemiecku. Jak ktoś zrobił trzy błędy, to dostawał kijem. Któregoś razu zamieniłam się z koleżanką zeszytami i zrobiłam jej trzy błędy, a ona mi cztery. Wtedy to nauczycielka wywołała nas na środek i obie mocno dostałyśmy po rękach kijem.
Opiekę nad szkołą sprawował Niemiec z SA, nie pamiętam jego nazwiska, ale mówiliśmy na niego „Żółty” ze względu na kolor jego munduru. On też nas uczył. Pewnego razu ktoś naskarżył na Bernarda Kąklowego, że on  wyrzucił ptaszki z gniazda.   Ten z SA zawołał Bernarda, wziął jego głowę między swoje kolana, portki mu naprężył i tym kijem go lał. Oj, zdrowo Bernard wtedy oberwał. Często ktoś na nas donosił, ale my nigdy nie dowiedzieliśmy się, kto to był.

Czy jeszcze coś szczególnego utkwiło Pani w pamięci z okresu okupacji hitlerowskiej?
Na zdjęciu: Znaczek z beretu włoskiego batalionu zadymiania – „Nebbiogeno  Battaglione”
Włoscy żołnierze mieli niedaleko nas w Pogórzu swój barak. Gdy ogłaszano nalot, to oni biegli do takich wielkich beczek z zegarami i otwierali w nich kurki, z których leciała taka mgła, że nic nie było widać. Ta mgła, to nieraz dwa dni stała nad okolicą. Wśród Włochów był jeden o imieniu Armando. Inny nazywał się Alfons Balante, chodził do jednej z naszych dziewcząt, i nawet miał z nią dzieci. Obiecywał, że ją zabierze ze sobą. Dowodził nimi Petraka, trochę starszy od pozostałych, wysoki, po trzydziestce. Często przychodził do mojego ojca, który umiał grać na akordeonie. Ten Włoch lubił, gdy tato mu grał. Petraka opowiadał o swojej żonie i rocznym dziecku Był w porządku człowiekiem, nawet zdjęcia rodziny pokazywał. A gdy mój ojciec w czasie okupacji zmarł, to ten Włoch przyszedł do nas, przyniósł mamie makaron – jak to Włosi. Kazał mamie, aby dała garnek i sam ugotował w nim makaronu. W drugim garnku ugotował pomidory i zrobił sos. Później, gdy mama podała talerze, to on nakładał wszystkim po dwie chochle i my musieliśmy to jeść.

 

 

Czy w czasie okupacji hitlerowskiej były okazje do wspólnych spotkań i zabaw?
Na zdjęciu: Pierwsza Komunia dziesięcioletniej Lusi  – 1943 rok Obłuże

Takich okazji było mało. Najbardziej zapamiętałam z tych czasów, jak do naszego domu schodziły się koleżanki mojej siostry  i wieczorem śpiewały różne polskie piosenki. Naprawdę pięknie śpiewały. Byli jednak tacy ludzie, jak Myślisz i Wywrót z Pogórza, którzy byli przyszywanymi Niemcami. Nosili czerwoną opaskę ze swastyką i podsłuchiwali pod oknami jak rozmawiamy. Do nas też kiedyś przyszedł jeden z nich i mówił, że rozmawialiśmy po polsku. Ale mama była  sprytna i powiedziała do niego po kaszubsku:
– Nie, To jest matki mowa, to było powiedziane po kaszubsku.
I na szczęście nam nic nie zrobili. Natomiast  Studzińska nie umiała się wyłgać, więc za karę zabrali jej rentę na dzieci.

A jak wyglądały święta Bożego Narodzenia w czasie okupacji?
Na choince wieszaliśmy głównie ciasteczka i cukierki, bo bombek było bardzo mało. Nasza mama już dwa tygodnie przed świętami piekła ciasteczka. Narobiła ich tyle, że wkładała je w poszewki od jaśków i chowała do szafy. Musiało tego być parę kilo. Przed świętami codziennie dawała nam po trzy ciastka, bo miało ich wystarczyć również na święta. W święta wykładała je na talerzu. Natomiast kolację wigilijną zaczynaliśmy o czwartej, piątej i był nią codzienny, zwykły obiad.

Czy jako dziecko była pani bezpośrednim świadkiem działań wojennych?
Tak, i to wiele razy. Żołnierze wykopali długi rów, ciągnący się od Kleinów aż do Kąkola, w którym my również siedzieliśmy w czasie nalotów. Pamiętam jak angielskie samoloty nurkowały nad nami. Wtedy ktoś opowiedział,  że jakaś drużyna niemiecka dotarła do lasku od strony Kąklów i na widoku zrobili sobie posiłek. Chyba ich wszystkich te samoloty wykosiły. Widziałam jak później niesiono ich na noszach. Żołnierze mieli wyrwane połówki pleców i biodra. A my patrzyliśmy na to z tych rowów. Między nami też byli żołnierze niemieccy, którzy chowali się za suknie kobiet. Gdy siedzieliśmy w rowach, to brakowało nam chleba. Czasami pojawiał się starszy pan zupełnie nam nieznany, który nie wiadomo skąd miał chleb. Gdy przychodził, to nad tym rowem kroił ten chleb i nam dzieciom tego chlebka dawał. My mówiłyśmy wtedy, że to święty.

Jak pani zapamiętała moment wyzwolenia spod okupacji hitlerowskiej w 1945 roku?
Mieliśmy ogródek i sad, w którym Niemcy wykopali rów i z niego strzelali do nadchodzących Ruskich, którzy byli już w Chyloni. W tym czasie sypialiśmy w bunkrze, a Niemcy siedzieli  w lesie Tymiańskim, przy torach.  Las nazywał się Tymiański,  bo właścicielem był Niemiec Tymian. Wieczorem z tego lasu przychodzili oficerowie, aby umyć się i ogolić. Do nas przez parę dni przychodził codziennie wieczorem jeden z nich. Ze względu na ciągle naloty i ostrzeliwania, nasza mama zadecydowała, że będziemy spać w bunkrze. Któregoś razu ten Niemiec chwycił moją siostrę za rękę i do domu chciał ją zaciągnąć, ale siostra mu się wyrwała i uciekła do tego bunkra. Mieliśmy w tym bunkrze żelaźniak do ogrzewania, z którego na zewnątrz wychodziła rura. Ten Niemiec wziął wtedy kawał papy i włożył w tą rurę, która była kominem. W tym czasie my sobie w tym bunkrze opowiadaliśmy, co będzie gdy wejdą Ruskie. Czy wtedy będzie gorzej, czy lepiej niż za Niemców. Moja siostra Hela miała spać na pryczy na piętrze, a my na dole w pierzynach. Mama wyłączyła karbidówkę, a Hela powiedziała:
– Mamo ja nie mogę spać. Mi się w głowie kręci.
Na to mama:
– To zejdź, Anusia pójdzie na górę.
Wtedy ja zaczęłam wymiotować na siostrę. A siostra powiedziała:
– Obżarła się no i teraz wymiotuje. – Ale mimo to wycierała mi buzię. Ja kolejny raz zwymiotowałam. Siostra była zła na mnie i pchnęła mnie na te pierzyny. Mama zobaczyła, że byłam nieprzytomna. Ocknęłam się i usłyszałam jak mama mówiła:
– Wychodzić mi! My jesteśmy zaczadzeni! Jesteśmy Zaczadzeni!
Gdy mój brat Stachu wyszedł z bunkra, to się przewrócił i głowę rozbił. Siostra Anusia została w środku. Druga siostra przyprowadziła sąsiada, który wszystkich pozostałych wywlókł z tego bunkra. Następnego dnia dalej chorowała siostra Hela i ja. Pozostali już czuli się lepiej. Po południu o czwartej, piątej przyszedł ten Niemiec i spytał tylko:
– Wszyscy zdrowi? – Popatrzył na nas i tego dnia nie goląc się i nie myjąc poszedł i więcej do nas nie przychodził.

 

A jak wyglądało spotkanie z rosyjskimi żołnierzami?
Jak przyszli nasi wyzwoliciele, to okazali się jeszcze „lepsi”. Któregoś razu przyszli do sąsiada wieczorem i powiedzieli, że chcą dziewczynek. Sąsiad też miał córki, ale przyprowadził ich wtedy do nas wiedząc, że mama jest wdową, ma cztery córeczki i nikogo do obrony. To nie był dobry człowiek z tego sąsiada. A więc przyszli dwaj ruscy – byczki –i siedli przy stole. Otworzyli menażkę, do której dolewali wodę. W środku mieli wódkę lub spirytus,  który rozcieńczali i popijali. Siostra leżała wtedy w łóżku. Gdy  wstała, to jeden ją chwycił i mówił:
– Kuda idziesz?
A ona odpowiedziała:
– Ja zara prijde, zara prijde.
A on na to:
– Idi, ale pryjdi, – a do drugiej siostry powiedział – Ty chuda, ty się nie nadajesz.
Mama powiedziała do tego sąsiada (nie chcę podawać jego nazwiska):
– Sąsiad wie, że u nas nie ma chłopa, i tylko dlatego przyprowadził do nas Rusków?
Na to jeden z ruskich spytał:
– Szto ona gawori? Szto ona gawori?
Sąsiad powiedział mu, co mówiła mama, na co Rusek wyjął pistolet i mamie przystawił do piersi mówiąc:
– Ja ciebie ubiju. Ty sabako.
Wówczas ten drugi Rusek zaczął uspokajać go:
– Ona wdowa – na co my w tym momencie w płacz, a on mówił dalej – Zobacz jak te dzieci płaczą. Nie rób nic, nie rób. – No i tamten uspokoił się. Wtedy mama podała im wodę do tej wódki i uciekła. U nas w domu były wtedy same dziury od pocisków. Później, ta chuda siostra też uciekła przez dziurę. Zostało czworo dzieci, siostra, która miała trzy latka, brat Leoś, który miał sześć lat, ja miałam dwanaście i siostra czternastoletnia. Ja zaczęłam wtedy beczeć:
– Ja do mamy chcę.
A Rusek spytał:
– Szto?
Ja na to:
– Ja do mamy chcę!
Na co on powiedział:
– Idź, idź do mamy i wołaj ją.
No to ja poleciałam do sąsiadów i spytałam:
– Czy jest tu moja mama?
Mamy nie było, ale sąsiadka mnie zatrzymała u siebie. Mama znalazła mnie u niej dopiero następnego dnia.
Jaki się żyło zaraz po zakończeniu wojny?
Przez pierwsze miesiące po wojnie panował głód. Miałam wtedy dwanaście lat i musiałam pójść do pracy. Mama wysłała mnie do swojej siostry, u której opiekowałam się dziećmi. Oni jedli sobie coś dobrego, a mi dawali chleb z olejem i z solą. Gdy chciałam iść do domu, bo tęskniłam, to ciotka mi nie pozwalała. Dopiero gdy przez parę dni płakałam, to powiedziała:
– To idź, ale szybko wieczorem wracaj.
Kiedyś siostra Hela nawet zemdlała z głodu. Później mieliśmy owce i króliki, które brat Stachu zabijał i wtedy już było co jeść. Moja mama dostała odszkodowanie za ojca i zdążyła za to kupić krowę. Reszta pieniędzy straciła na wartości z dnia na dzień na skutek wymiany pieniędzy.
Po wojnie znowu zaczęłam chodzić do szkoły w Pogórzu, która, jak to widać na zdjęciu – mieściła się w baraku.  Nigdy nie wyprowadziłam się z Pogórza, bo tu jest moja rodzina i moje koleżanki. Nawet te, z którymi znam się od czasów przedwojennych. Tu już zostanę do końca moich dni.
Na zdjęciu: Lusia w wieku 12 lat z dziećmi ze Szkoły Powszechnej w Pogórzu (1945/1946 r.)

Życząc zdrowia i gratulując tak wspaniałej pamięci, serdecznie dziękuję za podzielenie się wspomnieniami.
Wspomnienia spisał: Mariusz Szałucho